Wybitny sportowiec? Tak. Himalaistka wszechczasów? Niektórzy tak utrzymują. Górska feministka? Może. Celebrytka? W tamtych czasach niewątpliwie. Kim była?
Imię i nazwisko: Wanda Halina Rutkiewicz, z domu Błaszkiewicz. Zawod: inżynier elektronik. Zawód wykonywany: himalaistka. Stan cywilny: rozwódka i to podwójna, bezdzietna. Obywatelstwo: polskie. Rysopis: brunetka, oczy czarne (zdaniem wielu ciemnobrązowe); wiek: prawie pięćdziesiątka; waga: 62, może 63 kilogramy. Wzrost:168 centymetrów, albo, jak mówią mniej życzliwi „168 cm zdecydowania”. Cechy szczególne? Ponoć brak, chociaż jedno wyróżnia ją zdecydowanie: miłość do gór i wspinaczki. Miłość absolutna, do zatracenia.
I bezwzględne podporządkowanie jej całego życia. Śmierci także.
Dla matki, Marii Błaszkiewicz, najbliższe sercu dziecko, z którym miała ponoć zawsze duchowy kontakt. Dziecko, które nie zaginęło na Kangchenjundze, lecz wybrało inną życiową drogę, ku innym wyżynom, niedostępnym dla zwykłych śmiertelników, znikając za tajemnymi wrotami tybetańskiego klasztoru. Dla siostry Janiny i brata Michała przede wszystkim siostra, na którą czekało się we Wrocławiu przy rodzinnym stole, której przyjazd był świętem, a której odejście wywołało niemożliwą do zapełnienia pustkę.
Dla nauczycieli, koleżanek i kolegów szkolnych Wanda była bardzo zdolną, aktywną, uczynną, choć nieco zamkniętą w sobie uczennicą, skrzętnie skrywającą swe skomplikowane status quo w rozbitej rodzinie i poważne bytowe niedostatki. Nauczyciele wychowania fizycznego widzieli w niej ponadprzeciętnie i wszechstronnie uzdolnioną sportowo nastolatkę. Trenerzy i boiskowe partnerki z Gwardii Wrocław cenili dobrze zapowiadającą się siatkarkę, a wykładowcy z Politechniki Wrocławskiej rzetelną i zdolną studentkę Wydziału Maszyn Matematycznych. Pracodawcy w Instytucie Maszyn Matematycznych w Warszawie inżyniera elektronika z przyszłością i perspektywą zrobienia doktoratu oraz, coraz częściej, długą listą usprawiedliwionych nieobecności w pracy.
Nieoczekiwanie koledzy-wspinacze odkryli pełną entuzjazmu, zapału i niepohamowanego pędu do gór i wspinania upartą kursantkę, potem instruktorkę. „Ona po prostu rwała się do tego. – wspomina matka. – Doskonale przygotowana fizycznie, dołożyła do tego miłość, zafascynowanie górami i ich pięknem. Jak wszyscy skrzętnie zbierała sprzęt, udzielała korepetycji, dorabiała jak mogła, by coś dokupić, skompletować. […] Miała naturalne zdolności, ale także wytrzymałość, skoczność, wyczucie równowagi, nabyte podczas uprawiania lekkiej atletyki i siatkówki. […] A w skale Sokolików, a potem w Tatrach odkryła, tak jak wielu przed nią, nie tylko oddech wolności, niezależności, ale również otwarte szerokie pole działania, na którym ujście mogły znaleźć jej ambicja, upór i ciągła potrzeba działania i doskonalenia się.”
Wspinaczka, od pierwszego dnia stała się dla niej rzeczą naturalną, „takim samym elementem życia codziennego jak jedzenie, picie, spanie czy praca”. „Tak się zaczęło” – konkluduje matka. „A potem szła już swoją drogą”. Drogą coraz bardziej doświadczonej i znanej w środowisku partnerki na coraz to trudniejszych drogach i szczytach Tatr, Pamiru Alp, czy gór Norwegii. Zakochani w niej mężczyzn zobaczyli niezwykle atrakcyjną, silną i niezależną kobietę, która całkowicie wymykała się ich wyobrażeniu o uporządkowanym życiu rodzinnym, całkowicie niezdolną do porzucenia zawodowej wspinaczki dla wyłącznej roli żony i matki.
Wkrótce z rozmachem, śmiało Wanda weszła w rolę organizatorki i inicjatorki wyprawowych, kobiecych projektów, bez wahania rzucając wyzwanie nie tylko niezdobytym szczytom, ale i organizacyjnym przeszkodom i administracyjnym schematom.
Maszynka sukcesów się rozkręcała, także medialnych. Dla obiektywu, kamery czy reporterskiego notesu Rutkiewicz, owiana legendą pierwszego Polaka na Evereście i kolejnymi sukcesami, kojarzona z często powtarzanymi słowami Jana – Pawła II „dobry Bóg tak chciał, że tego samego dnia oboje zaszliśmy tak wysoko”, Wanda była idealnym obiektem zainteresowania, świetną kandydatką na celebrytkę i bohaterkę niezliczonej liczby wywiadów, reportaży, artykułów i filmów. Telewidzom, słuchaczom, ludziom niezwiązanym z górami kojarzyła się głównie z sukcesami w tajemniczej, niedostępnej zwykłym zjadaczom chleba dziedzinie, była przewodniczką w odkrywaniu świata fascynującego i groźnego, lecz z uśmiechem przekonującą, że każdy może mieć swój Everest. Piękna, zawsze elegancka, pozornie krucha kobieta, spokojnie, z uśmiechem odpowiadająca na pytania cichym, wyważonym głosem stanowiła całkowite przeciwieństwo potocznego wyobrażenia o ludziach gór – brodatych herosów w kraciastych, flanelowych koszulach. Tylko te jej ręce były jakby z innej bajki, mało kobiece: mocne, szerokie, nawykłe do wyszukiwania chwytów w szorstkiej skale i dotyku liny.
Przez całe życie spokojna,
opanowana, wręcz dystyngowana
domowa kotka (...), w górach stawała
się na nowo głodną sukcesów
imperatorką, tygrysicą.
Sukcesy sportowe i medialne nie przekładały się na równie pozytywny odbiór Wandy w środowisku górskim, w którym zyskiwała opinię twardej, nieustępliwej i realizującej głównie własne cele. Dla partnerek na linie trudna, kontrolująca się, zamknięta w sobie, ukrywająca swe rozterki, niepokoje, ale i wyprawowe plany za zasłoną osobności, niczym zasunięcie suwaka do wejścia do namiotu. Jej notowań w środowisku, już zgrzytającym zębami na jej górskie dokonania i możliwości nie poprawiło zdobycie, jako pierwsza kobieta na świecie i pierwszy Polak, drugiego szczytu ziemi, kultowego K2. Znowu Wandzia? Znowu. Na tym się nie skończyło. Stawiając siebie na pierwszym planie i walcząc o zaistnienie, z trudem wypracowywała sobie miejsce w głównie męskim świecie gór najwyższych, zwłaszcza gdy stała się rywalką do najszczytniejszych górskich celów: po zakwestionowanym przez wyprawowych kolegów wejściu na Południową Annapurnę pod względem zdobytych ośmiotysięczników zrównała się z tuzami polskiego himalaizmu, na dobre wchodząc do światowej elity.
Jej szaleńczy, samobójczy zdaniem jednych, a całkowicie realny, według choćby Pierre’a Mazauda, projekt Karawany do Marzeń czyli skompletowania, w ciągu dwóch lat, Korony Himalajów i Karakorum (brakowało jej wówczas ośmiu z czternastu ośmiotysięczników) dziś wydaje się nie tak trudny, jeśli weźmiemy pod uwagę kompletnie inny styl , wspomaganie tlenem, wsparcie całych ekip Szerpów, helikopterów i całej dostępnej dziś wyprawowej logistyki i nowoczesnego sprzętu do szybszej regeneracji.
Dobiegając pięćdziesiątki wciąż opromieniona sukcesami, lecz coraz bardziej samotna i słabsza fizycznie, choć wciąż ambitna i niepogodzona z ograniczeniami Rutkiewicz nadal wzbudzała szacunek i podziw w każdej górskiej bazie wyprawowej; niektórym jednak, choćby swym ostatnim wspinaczkowym partnerom przywodziła na myśl słowo „abuela”, babcia. Nie przejmowała się tym, parła dalej, aż po ostatnią wyprawę na Kangchenjungę. Ale czy mogło być inaczej?
Przez całe życie spokojna, opanowana, wręcz dystyngowana domowa kotka na dole, w górach stawała się na nowo głodną sukcesów imperatorką, tygrysicą. Radykalną, zdecydowaną, nieulegającą niczyim wpływom. Świadomie odrzucała rzeczywistość. „Myślę, że była bardzo wrażliwa, ale tej słabości nie okazywała, gdy nie pasowała do jej planów” – napisała szwajcarska pisarka i psycholożka Luisa Francia. Kotce doradzali: jeszcze możesz to zmienić, odpuścić sobie, jesteś za stara lub masz jeszcze czas, musisz tylko się zdecydować. Tygrysica odpowiadała: nie, jeszcze nie teraz. Jeszcze ta jedna wyprawa, jeszcze jeden szczyt.
Zadufana w sobie egoistka? Czy kobieta przytłoczona hałaśliwą rozpoznawalnością, własnymi ambicjami, koniecznością dbania o wizerunek, a wbrew pozorom często samotna, zagubiona, opuszczona, także w górach? Ciągle w drodze, ciągle w blokach startowych, zawsze skądś wracała albo dokądś wyruszała. Zagadnięta, dlaczego chodzi w góry odpowiadała: dla gór, dla sportu i rekordów, bo od tego zaczęła, dla ludzi, których tam spotyka i z którymi łączy ją braterstwo liny, i dla ryzyka, poczucia niebezpieczeństwa, które jest jej potrzebne, bo nadaje życiu smak. A może po prostu chciała tylko być sobą, żyć i realizować się w swoim świecie, świecie gór? Tylko, że te światy zawsze się przenikały.
Córka, siostra, uczennica, sportowiec, inżynier, himalaistka, gwiazda. Po drodze fotografka, dokumentalistka filmowa, i po trosze pisarka. Co łączyło je wszystkie? Charakter, temperament, bezwzględna siła woli, pasja bez granic. Bez tych cech najważniejszej dla niej życiowej roli by nie odegrała. A dla niej samej? Kim była Wanda Rutkiewicz po otwarciu drzwi swego mieszkania na ulicy Sobieskiego w Warszawie czy zasunięciu suwaka wejścia do namiotu? Czego, w swej samotności człowieka, kobiety, himalaistki, nie wyjawiała ani matce, ani przyjaciołom, partnerkom, ani tym bardziej dziennikarzom?
„Wanda realizowała w górach swoją potrzebę spełnienia – twierdzi jej siostra Janina Fies. – wyprawy pomagały jej znaleźć prawdziwe ja”. A jakie było to jej „prawdziwe ja”? Góry nocą wydawały się tak nieziemsko ciche. Stały nieruchome w świetle nierealnego księżyca. Przejmującą ciszę mącił jedynie cichy szum strumienia i szelest przesuwających się kamieni. Baza spała. Rutkiewicz wyszła przed namiot. Stała, patrzyła. Wszystko inne prócz gór wydawało się odległe, nierealne, nieistotne. A tu wszystko było na swoim miejscu. Oszczędne, harmonijne, prawdziwe, wieczne. Stała bez ruchu. Czuła, wiedziała. To jej miejsce na ziemi.
Dla historyków polskiego sportu Rutkiewicz pozostanie czołową postacią złotej ery polskiego himalaizmu, a górskie annały zachowają na zawsze listę jej osiągnięć. Te najważniejsze to osiem zdobytych ośmiotysięczników: Everest (pierwszy Polak, pierwsza Europejka, trzecia kobieta na świecie), K2, (pierwsza kobieta na świecie, pierwszy Polak), Nanga Parbat, Sziszapangma, Gaszerbrum I i II, Czo Oju i Annapurna. Trudno nie wspomnieć też pierwszego przejścia kobiecego wschodniej ściany Aiguille du Grépon z Haliną Krüger-Syrokomską, północnego filaru Eigeru w zespole kobiecym z Danutą Gellner-Wach i ,Stefanią Egierszdorff, pierwszego zimowego przejścia północnej ściany Matterhornu z Krystyną Palmowską, Anną Czerwińską i Ireną Kęsy, pierwszego kobiecego i siódmego w ogóle przejścia wschodniego filaru Trollryggenu w Norwegii z Haliną Krüger-Syrokomską czy wejścia południową ścianą na Aconcaguę w rocznicę pierwszej polskiej wyprawy andyjskiej. Dziś, gdy na Everest ciągną całe rzesze wspinaczkowych profanów, a lista zdobywców Korony Himalajów systematycznie się wydłuża osiągnięcia wspinaczkowe Rutkiewicz mogą wydawać się mniej ważkie. Wystarczy jednak wspomnieć, że druga Polka na szczycie K2, Monika Witkowska, pojawiła się dopiero 36 lat później, a Kangchendzongę, górę, na której dobiegło kresu życie Wandy Polka, Kinga Baranowska zdobyła dopiero po siedemnastu latach, w maju 2009 roku. Długo też pozostawał niepobity rekord Wrocławianki pod względem liczby ośmiotysięczników zdobytych przez kobietę: dziewiąty szczyt, K2, Włoszka Nives Meroi osiągnęła dopiero w 2006 roku.
Rutkiewicz była wielokrotnie wyróżniona: otrzymała, między innymi. medal „Za Wybitne Osiągnięcia Sportowe” (siedmiokrotnie, w tym trzy razy złoty) Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, Puchar Ministra Spraw Zagranicznych, Rolex Award Enterprise, Raichle Abenteuer Preis, francuski Victor of Adventure, włoski Premio Minerva, pakistański order Sitara-e Imtiaz i belgijski Medal Zasługi Króla Alberta I.
Dla dzisiejszego odbiorcy, czytelnika, internauty od lat pięciu do stu, Wanda Rutkiewicz jest wciąż świetnym przykładem kobiety sukcesu żyjącej własnym życiem, aktywnej, konsekwentnie dążącej do celu, niepoddającej się życiowym przeciwnościom, realizującej marzenia i szukającej swego miejsca w otaczającym ją świecie. Postać wciąż żywa, działająca na wyobraźnię i motywująca do działania. Skąd inaczej, ponad trzydzieści lat od jej śmierci, byłoby tyle nowych szkół jej imienia? Miała szczęście żyć w czasach, gdy świat gór oferował człowiekowi wielkie cele do zdobycia, a obecność w nich człowieka była jeszcze wyzwaniem i wielką przygodą. I Wanda, Wandzia, czy „abuela” (to bez znaczenia) jest tej obecności symbolem, marką i legendą. Jest Wandą Rutkiewicz. Po prostu.